Dlaczego ja musiałam przez to przejść?

Dlaczego ja musiałam przez to przejść?

Początek

Moja historia wydawała mi się niezwykła, kiedy we wrześniu 2020 usłyszałam diagnozę „Tak, to są zmiany nowotworowe. Ma Pani raka”. Jednak po tylu miesiącach walki z chorobą, przebywania wśród innych pacjentów, patrzenia na ich ból i cierpienie, wiem, że to, co mi się przydarzyło, nie jest czymś wyjątkowym. To, co czyni moja historię niepowtarzalną, to jedynie fakt, że ja jestem jej bohaterką.

Zaczęło się klasycznie. Prysznic i guz. I oczywiście myśl, że to niemożliwe, to nie może być nowotwór. Jestem młoda, wysportowana, mam dobre i szczęśliwe życie. To chyba nie dopada takich ludzi? Po usłyszeniu tej najgorszej z możliwych wiadomości nie płakałam. Uzupełniłam w szpitalu badania, o które mnie poproszono i pojechałam do pracy. Wykonywałam swoje obowiązki, rozmawiałam z ludźmi. Na koniec dnia podlałam kwiaty. Pojechałam na mecz piłki nożnej Julka (lat 5), potem wróciliśmy spacerem do domu i trzymałam małe dziecięce rączki w swoich dłoniach z zupełnym spokojem. I dopiero kiedy w domu Helenka (lat 3.5) zaczęła tańczyć i kłaść w dziwnych pozach na podłodze wzruszyłam się i coś we mnie pękło. Dopadł mnie strach i szok, których nie dopuszczałam do siebie przez cały dzień. Płakałam i nie mogłam się uspokoić. To było moje pierwsze załamanie.

W pierwszym odruchu najbardziej bałam się o dzieci i o ich przyszłość, a tak naprawdę, o to że jej nie dożyję. Zanim zrozumiałam, że raka się leczy i mam szansę z tego wyjść, przez kilka dni myślałam, że umrę tu i teraz. Że za kilka tygodni, w najlepszym wypadku miesięcy mnie tu nie będzie. I w głowie i w sercu wciąż kołatał mi się strach i tylko jedna myśl: co się stanie z moimi dziećmi? Bo przecież nikt się nimi nie zajmie tak, jak mama. Kto inny wie, że jabłko podajemy pokrojone na ćwiartki, w tym dwa kawałki podajemy bez skórki, a dwa ze skórką? Którą sukienkę zakładamy do zabawy w kopciuszka, a którą na urodziny misia? Że czołg stoi po prawej stronie Spidermana, a Lord Vader po lewej, nigdy odwrotnie? Dnia by nie starczyło, gdybym miała wyliczyć te wszystkie drobiazgi, z których utkana jest matczyna codzienność z dzieckiem. Świadomość, że mogłabym nie zobaczyć Julka z plecakiem, jak wędruje po raz pierwszy do szkoły czy Helenki malującej usta przed randką, była dla mnie największą motywacją, żeby wyzdrowieć. I tak się zaczęło.

Czerwona chemia. Czas trwania – 8 tygodni

Okropny czas i okropne wspomnienia. Ból nie do opisania. Pierwsze wizyty w Instytucie, godziny spędzone w ciemnych korytarzach w oczekiwaniu na spotkania z lekarzami i na informację czy są przerzuty. Kolejne badania i kolejne kłucia. I włosy. Nigdy z nimi nie eksperymentowałam, całe życie długie i jasne. Najpierw obcięte na chłopaka, potem w grudniu mąż zgolił mnie na łyso. W pewnym momencie miałam w domu pozasłanianie wszystkie lustra, nie mogłam na siebie patrzeć. Generalnie człowiek w domowych pieleszach, w dresie i bez makijażu (kobieta zrozumie) wygląda mało atrakcyjnie, a dodajcie sobie do tego cienie pod oczami, blada skórę, ślady po zastrzykach i ta łysą głowę. Płakałam. Przestawałam na jakiś czas, a potem znowu płakałam. I to było moje drugie załamanie.

Był moment w trakcie tej części chemii, kiedy siedziałam naprawdę smutna i bez sił. I wtedy przybiegły do mnie dzieci. Przytuliły się, Helenka głaskała mnie po tej nieszczęsnej głowie (Julek się bał). Zrozumiałam w tym momencie coś, co było dla mnie oczywiste, ale schowane gdzieś pod zasłoną codziennych obowiązków i wiecznego pośpiechu. Że dla dzieci mama to mama, z włosami czy bez, zmęczona czy uśmiechnięta. Że kochają mnie bezgranicznie i bez względu na wszystko.

Biała chemia. Czas trwania – 14 tygodni

Wiedziałam już, że nie ma dalszych przerzutów, co było dla mnie ogromna ulga. Znałam już przeciwnika i wiedziałam, że moje szanse rosną, bo guz zaczął się zmniejszać. Byłam w stanie przeczytać książkę („Widnokrąg” W. Myśliwskiego), obejrzeć film. I tylko ciągle na ramieniu siedział, niby czarny pająk gotowy do skoku, strach w każdej chwili gotowy przypomnieć, że to się nie skończyło, że ciągle mam raka i jestem poważnie chora. Skutki uboczne były lżejsze, choć mimo wszystko były. Do moich „ulubionych” należały: 

  • zapalenie gardła (w pewnym momencie miałam łącznie 5 płynów do płukania, właściwie całymi dniami nic nie jadłam tylko musiałam stosować różne specyfiki), 
  • ból paznokci (teraz już wiem, jakich uchwytów w przyszłości w kuchni nie stosować), 
  • katar trwający 6 miesięcy,

i last but not least – plucie krwią (tego się można naprawdę wystraszyć).

Operacja i regeneracja. Czas trwania – 7 tygodni

Na początku przygody z nowotworem szukałam swojego własnego sposobu, jak sobie z tą chorobą mentalnie poradzić. Sięgałam po książki, artykuły, czytałam fora. To, co mnie uderzyło w historiach opisywanych przez innych, to byli ich wspaniali lekarze. Mądrzy, cierpliwi, wyrozumiali, współczujący, niemalże kładli się ze swoimi pacjentami do szpitalnych łóżek, żeby tylko im ulżyć w cierpieniu. Doktorzy, z którymi ja miałam styczność, w porównaniu z nimi byli najmilej pisząc normalni, a na zadawane przeze mnie pytania spotykałam się ze wzrokiem mówiącym „Nie widzi, ile pacjentek czeka za drzwiami? Ile jeszcze czasu mi zajmie?”. Zarzucałam sobie, że za mało robię, że mogłam znaleźć kogoś innego, lepszego, równie niezwykłego jak Ci z książek i Internetu. I kiedy w grudniu pojechałam do innego miasta na spotkanie z poleconym chirurgiem nastała jasność. Poznałam lekarza, który nie tylko uratował mi pierś, ocalił przed kalectwem, ale też ze mną rozmawiał, wyjaśniał, tłumaczył i żartował (po raz pierwszy śmiałam się z tego, że mam raka – tak, jest to możliwe). Na dzień dobry mówił „Witam, no to striptiz”, odpisywał na maile o godzinie 2 w nocy i dzwonił o 8 rano, nie zostawiając żadnej z moich wątpliwości bez odpowiedzi.

Dziękuje, Panie Doktorze! W trakcie pobytu w szpitalu miałam do czynienia z jeszcze jednym objawieniem lekarskim, medycznym odpowiednikiem Brada Pitta. Kiedy ten przystojny i szarmancki Doktor miał obchód, z dziewczynami w pośpiechu zakładałyśmy peruki, poprawiałyśmy makijaż, a bluzki z dekoltem zamieniały pomięte piżamy. Mój przypadek z naszej trójki z pokoju był najcięższy i wymagał specjalnych opatrunków, które pewnego ranka zmieniał właśnie Pan Doktor. Ponieważ było to pod koniec mojego pobytu w szpitalu i miałam już wszystkiego dosyć, co nie umknęło jego uwadze, spojrzał na mnie i zapytał: „Czy to Panią boli?”. I poczułam się jak ta Julia, nad którą pochyla się Romeo (wiedzcie, że byłam pod wpływem leków przeciwbólowych) i przez chwilę, mimo warunków, w których byłam, poczułam się rozanielona. Zapewne myślicie, biedny mąż w domu zamartwia się o żonę po operacji, a tej się Shakespeare marzy. Uprzejmie donoszę na swoje usprawiedliwienie, że on śledzi na Instagramie fintessmodelki z Czech, których ubiór i pozy pozostawiają wiele do życzenia, a ja walczyłam z nowotworem złośliwym. Myślę, że jesteśmy kwita.

Moment, kiedy osoba chora uświadamia sobie, że jest zdrowa, nie jest do końca tak oczywisty, jakby się mogło wydawać. Wręczenie przez lekarza wyniku „Całkowita odpowiedź na leczenie”, nie zawsze oznacza stan euforii i w moim przypadku nie była chwilą skakania z radości. Owszem, odczułam ulgę i lekką satysfakcję, ale tę informację odebrałam głównie, jako kolejny zakończony etap leczenia. Proces ciągle trwał. Ponieważ czekała mnie jeszcze radioterapia, z wielkim zniecierpliwieniem oglądałam swoje rany na nowo powstałej piersi, wypatrując znaków, że się goją. Regenerowały się prawidłowo, aczkolwiek ku rozczarowaniu sfrustrowanego i zmęczonego pacjenta, którym byłam i który chciałby mieć już to wszystko za sobą, nieznośnie powoli. I kiedy pewnego dnia (jak dzień wcześniej i jak jeszcze dzień wcześniej) patrzyłam w lustro oglądając swoją pierś i hipnotyzowałam rozpaczliwie rany wzrokiem: „Znikajcie! Znikajcie!” powstała w mojej głowie myśl „Nie daj się zwariować. Zwalczyłaś raka, a teraz poddajesz się szaleństwu z powodu kilku strupków”. I wtedy doznałam olśnienia. POKONAŁAM RAKA. Nie ma go. Zniknął. Jestem zdrowa? Jestem zdrowa!!! Jak mogłam wcześniej o tym nie pomyśleć! Dramatyczne łzy wzruszenia i niedowierzania. Niemymi świadkami chwili mojego wielkiego triumfu był pluszak porzucony przez Helenkę na podłodze i przywiędłe już tulipany.

Radioterapia. Czas trwania – 4 tygodnie

Wybuchła wiosna. Magnolie, bzy i jabłonie. Po raz pierwszy od lat miałam możliwość czerpać z niej pełnymi garściami. Najpierw spacerowałam, potem maszerowałam, na końcu przesiadłam się na rower. Przybywało sił. Odrastały brwi, rzęsy, włosy ( yes! yes! yes!). W słuchawkach na uszach pokonywałam kolejne kilometry i zastanawiałam się nad swoim życiem. Czy rak mnie zmienił? Nie. Czy czuję się teraz silniejsza, mocniejsza? Nie. Ale moim marzeniem było przebiec maraton, a teraz wystarcza mi wycieczka rowerowa do pobliskiego lasu. Kiedyś marzyłam o wspaniałych podróżach: Angkor Wat, plaże Bora Bora i Toskania. Obecnie radość sprawia mi piknik z przyjaciółką nad pobliskim zalewem. Czyli coś się jednak zmieniło.

Mimo całej tej wspaniałej wiosny i pogody czułam się samotna. Bardzo brakowało mi pracy, kontaktu z ludźmi. Potrzeba obcowania z innymi pchała mnie do rozmów z wszystkimi wokół: wiedziałam jaki motor nabył syn właścicielki antykwariatu, gdzie na wakacje wybiera się pani z warzywniaka. Muzyka po części zastępowała mi towarzystwo, zarówno nowe odkrycia (Harry Styles!), jak i stare oldschoolowe klasyki. Miałam kawałki do śmiechu, do wzruszeń, do motywacji. Nie raz zdarzyło mi się tańczyć na chodniku, by kilka metrów dalej popadać w smutek „O Boże, dlaczego ja musiałam przez to wszystko przejść?!”. I niczym Rocky Balboa miałam swój hymn, który mnie otrzeźwiał i dodawał otuchy. „I am still standing” Eltona Johna. A szło to tak:

„Don’t you know I’m still standing better than I ever did 

Looking like a true survivor, feeling like a little kid I’m still standing after all this time”.

I wreszcie dostałam od lekarza zielone światło – ruszamy z radioterapią! W porównaniu do wcześniejszych etapów leczenia to dosłownie, jak plaża. 10 minut naświetlania i do domu. Ze skutków ubocznych jedynie odczuwałam dyskomfort gardła. Ale o tym już było.

Koniec?

Jest taka miejscowość koło mojego miejsca zamieszkania. Komorów się nazywa. Piękna, zielona, z bogatymi domami i ogrodami. Lubiłam po niej spacerować, oglądać te posiadłości i rozmyślać sobie, jak to taki bogacz musi wieść wspaniałe i szczęśliwe życie. I nie raz nie dwa, zamarzyło mi się, jak by to było samej w takim ogrodzie wśród róż posiedzieć. Kiedy zachorowałam, wciąż spacerowałam, tylko już miałam inne myśli w głowie. Ile jeszcze dni do końca chemioterapii. Jakie badania czekają mnie w przyszłym tygodniu. Oraz nieśmiertelne – kiedy się to wszystko skończy. I kiedy już wyzdrowiałam i koszmar minął, spacery po Komorowie wciąż stanowią integralną część mojego wolnego czasu. Tylko patrząc na te znajome okolice, nie odczuwam jak pierwotnie zachwytu, ale lęk, strach, niepokój, jakbym ciągle była chora. A przecież nie jestem. Nazywa się to stres pourazowy. To tak jak z tym żółtym swetrem. W czasie pierwszej czerwonej chemii (znowu ta czerwona chemia) miałam na sobie żółty sweter. Spędziłam w nim całe cztery dni, bo byłam zbyt słaba, żeby się przebrać, wstyd było poprosić o to najbliższych i zresztą było mi obojętne, co mam na sobie. Po kilku miesiącach znalazłam go w szafie. Na powrót momentalnie poczułam smak lekarstw i zapach szpitalnych korytarzy. W uszach „Cyk, cyk, cyk” spadające krople chemii. To też jest ten stres, ponoć kiedyś minie. Sweter wyrzuciłam. Ciężko się żyje z rakiem, ale ciężko też się żyje po raku.

W trakcie leczenia głęboko wierzyłam, że jeśli dam z siebie wszystko to wyzdrowieję. Co więcej, byłam przekonana, że to już nigdy nie wróci i minie jak zły sen. Jednak po zakończonym sukcesem leczeniu lekarze wyjęli z rękawa kolejnego asa – możliwe (ale niekoniecznie), że w przyszłości nastąpi nawrót choroby. W tym samym miejscu, w drugiej piersi, w kościach, w wątrobie (wymieniać dalej?). „Możliwe”. Słowo, jakich wiele, a na dobrych kilka tygodni wytrąciło mnie z równowagi. Udało mi się przecież wyzdrowieć, oczami wyobraźni widziałam siebie z wnukami na kolanach, a tymczasem za kilka lat „możliwe”, że nastąpi powtórka horroru. Bardzo ciężko było mi się po tej wiadomości pozbierać. Straciłam całą wiarę w siebie. W najmniej oczekiwanych momentach dopadał mnie okropny, nie do opanowania strach. Budziłam się z bólem brzucha. To było moje trzecie, ostatnie załamanie. I wtedy wyznaczyłam sobie cel, taki konkretny. Nie żadna tam nauka szydełkowania czy planowanie wakacji. Stwierdziłam, że jednak przebiegnę ten maraton. I kiedy w maju przemaszerowałam łącznie ponad 120 km dodając do tego co drugi dzień rower, wiedziałam, że to zrobię. Choćbym miała wypluć płuca. Obraz choroby zaczął blednąć, a zamiast wizji kolejnego raka układam w głowie plan treningów, czasami nawet daję się ponieśćemocjom i wyobrażam sobie, że pokonuje metę tych 42 km. I już się nie boję kolejnego dnia, mało tego, czasami zdarza się, że wieczorem nie mogę się doczekać jutra. I o to chyba w życiu chodzi.

PS. 

„Ta historia jest zmyślona. Rzeczy, które wydarzyły się naprawdę, były o wiele straszniejsze”. M. Szyczgieł, „Gottland”, Wołowiec, Wydawnictwo Czarne 2006, s.129

Polecane